La vraie éloquence consiste à dire tout ce qu’il faut, et à ne dire que ce qu’il faut. (La Rochefoucauld)
Prawdziwa elokwencja polega na tym, żeby powiedzieć wszystko co trzeba i nie więcej niż trzeba.



6 grudnia 2012

Tak od rana płynie Sekwana (15)

  

Céline Duflot, czyli zemsta nietoperza

 
Kościół francuski obudził się i ostro przeciwstawił wprowadzanemu bez referendum mariage pour tous ("małżeństwu dla każdego"), czyli przyszłej "rodzinie", w której wszystko żyłoby ze wszystkim w mono- lub poligamii, a w której pomiędzy nogami rodziców dowolnej płci plątałoby się potomstwo o niejasnym pochodzeniu.
Protestuje nie tylko Kościół - bunt społeczny narasta i wiele może się w najbliższej przyszłości wydarzyć w dzisiejszej Francji, reprezentowanej w
świecie przez prezydenta - kawalera z dziećmi i pierwszą damę, która nie rozwiodła się jeszcze z oficjalnym mężem.



Każdy lizus ze szkoły poprawności politycznej im.
Annasza i Kajfasza wie, że teoria spiskowa jest dobra wyłącznie w odniesieniu do wizyty ob. Rywina u ob. Michnika albo do objawów niechęci Brunona K. wobec "niepolskich rządów".
Jak jednak nie ująć w Wykazie Spisków Dowiedzionych faktu, że ledwie francuski Kościół katolicki zakwalifikował nowe małżeństwa do kategorii oszustw (supercherie), jak szefowa zielonych, Cécile Duflot, chwilowo na stanowisku ministra Równości Terytoriów i Mieszkań (sic!), porwała się zza biurka i swoim polipowatym głosem wyemitowała pod adresem
kościelnej hierarchii obłudny apel z jadowitą pogróżką na deser.

Zielona minister zaapelowała mianowicie do arcybiskupstwa Paryża (jednym z najgłośniejszych przeciwników "małżeństwa" był paryski kardynał André Vingt-Trois, patrz fotografia) - żeby Kościół postawił do dyspozycji państwa swoje puste lokale, bo "(ona) nie rozumie jak to możliwe, że Kościół nie podziela (jej) wysiłków w kwestii solidarności".

A gdyby Kościołowi przyszło do głowy się od tej solidarności uchylić, to państwo te lokale "zarekwiruje" (okazja przypomnieć, że wciąż rosnąca w siłę kategoria "bezdomni" obejmuje włóczęgów stałych, clochardów okolicznościowych, wyrzuconych z mieszkań mężów po rozwodzie, imigrantów bez papierów i Romów).






Lewicowa katoliczka Cecylia D. dotąd nie zdaje sobie sprawy, jak niebezpieczna jest dla ministra śmieszność. Śmieszność ministra ma bowiem to do siebie, że jak pchły przenosi się na otoczenie. Ze szczególną predylekcją do przeskakiwania na szefa rządu.


W rzeczywistości Kościół francuski jest sławny ze swojej ofiarności i solidarności w stosunku do ludzi w kłopotach. Drzwi przed bezdomnymi otwierają i podnoszą pokrywki z garnków wszyscy - parafie, zakony męskie i żeńskie, Secours Catholique, etc. A jeśli skrzypi gdzieś jeszcze i pozostaje zamknięta jakaś rdzewiejąca kościelna brama, to tylko dlatego, że na kluczu siedzi państwowy urzędnik.

Szef Secours Catholique pozwolił sobie przy okazji zauważyć, że odpowiedzialność w kwestiach mieszkaniowych nie spoczywa na asocjacjach (fundacjach), tylko na instytucji państwa, oraz że przed swoim apelem Madame Duflot mogła wykręcić głowę w stronę administracji, banków i instytucji ubezpieczeniowych.




Przypomnę, że 13 stycznia, wszystko co żyje, a zachowało rozum i gust, wyjdzie od nowa na ulice i amatorom psucia cywilizacji wykrzyczy "NON".
Ostatnie manifestacje przeciw absurdowi i perwersji wypadły znakomicie. W Paryżu i pozostałych liczących się miastach.

Zorganizowaną przez Civitas paryską demonstrację stricte katolicką próbowała zakłócić znana feministka i lesbijka Caroline Fourest, w towarzystwie gołej hołoty z Ukrainy, spod szyldu Femen.








Zanim policja wreszcie dopadła i zamknęła wesołą grupę, Ukrainkami z Femen zdążyła skutecznie zająć się służba porządkowa Civitas. Do akcji weszli również anonimowi "cywile", alergiczni na bluźniercze formy ekshibicjonizmu, i zapłacili dziewczątkom za występ - jakby to powiedzieć - bitą monetą.


Co pozwala mi skończyć niniejszy raport z Paryża w optymistycznym obłoku o rozmiarach wprawdzie umiarkowanych, ale o ciepłych barwach rodzinnych.

6 lipca 2012

Diversity, stupidity, sport - to respect or not to respect

 

 Respect the Stupidity?


Wygląda na to, że koszty utrzymania Stadionu Narodowego przekroczą zero złotych. Prawda ta była z pewnością jego pomysłodawcom znana i to na grubo zanim pomysł powstał, ale milczenie raz jeszcze było złotem.

Do jakiego stopnia wszystko co u nas stoi, musi być "imienia" kogoś lub czegoś, niech świadczy przypadek mojego kota.  Kupiłem mu ostatnio nową miskę, a ten przestał miauczeć dopiero, kiedy dokonałem jej uroczystej inauguracji i nadałem nazwę "Palikocia miska im. Józefa Cyrankiewicza". Klamra między przeszłością a przyszłością musiała się kotu podobać, bo żre z niej nawet kiedy jest pusta.

Nie obcuję na co dzień z polską prasą i dopiero od nieznanego mi blogera, Jacka Gądka (Onet), dowiedziałem się, jak poważny i pilny jest problem ze stadionem. Problem dwojakiej natury, bo chodzi zarówno o nazwę jak i o pieniądze. Sejm ma ochotę nadać narodowej arenie imię Kazimierza Górskiego, a były znakomity bramkarz, Jan Tomaszewski, chciałby przyspawać sławnemu trenerowi tytuł "papież" (wszak Górski papieżem polskiej piłki był).



Poseł PiS robi ostatnio wszystko, żeby spaskudzić własną legendę. O znakomicie grającym Damienie Perquisie raczył powiedzieć "Jakiś śmieć francuski, taki śmieć futbolowy, który u siebie się nie załapał, gra u nas". Tomaszewski wydał z siebie również taki oto głos "Boenisch i Obraniak są dla mnie przykładem frustratów, którzy grają dla nas tylko dlatego, że w innym kraju ich nie chcieli. Mam w dupie taką reprezentację. (...) Ja w naszej kadrze nie chciałbym nawet Ronaldinho, jeśli tylko on chciałby dla nas grać. Smuda często za przykład podaje Niemców. Niech on wreszcie w swoim bezmaturalnym móżdżku zrozumie, że Podolski, czy Oezil wychowali się w Niemczech."
Co tam jednak poseł Tomaszewski, kiedy istnieje i prosperuje poseł Palikot.

Uważano kiedyś, że dżentelmeni nie mówią o pieniądzach. Kiedyś jednak nie wiedziano o hodowli nowej rasy dżentelmenów. A ponieważ nazwa wystawionego za pieniądze podatnika stadionu wartość ma, trwają rozmowy z dużymi firmami. Co tam stadion - za kilkanaście milionów złotych rocznie niejeden nowy dżentelmen podmieniłby imię na nagrobku własnej matki. A poza tym, sport się już na tyle rozpłynął w biznesie, że na styku od dawna już żadnych iskrzeń nie widać.



Najbliższa przyszłość więc pokaże,
co się ukaże na sztandarze.


Tymczasem jednak ja, Rozpuszczalnik, postanowiłem wziąć konstruktywny udział w debacie i przedstawić następującą propozycję nazwy Stadionu Narodowego:

"Bank Pekao-Lotos-Gminna Spółdzielnia Samopomoc Chłopska-Orlen-KGHM-PKO BP-PZU-Orange-Stadion Haratania w Gałę-im. papieża Kazimierza Górskiego i cezara Grzegorza Lato"

Istnieje naturalnie możliwość zachowania nazwy "Stadion Narodowy", ale czy taka ekstrawagancja ma szansę się przebić?



 

Respect Sport



Wyraziłem wyżej pogląd, że granica między sportem a biznesem zatarła się prawie całkowicie. Kluby stały się przedsiębiorstwami, a przedsiębiorstwa różnych Abramowiczów (patrz Chelsea) takich jak ja nie interesują. A resztki sportu chowają się w reprezentacji kraju. Podczas jej występów nad głowami zebranych Polaków przelatują hetmani i husarze, a dusze i usta sportowców śpiewają ten sam hymn. Każda porażka nabiera podwójnego ciężaru, a każde zwycięstwo daje poczucie dumy, zapomnianej od cudu nad Wisłą.
Taki sport powienien mieć swoje wymagania.
I styl.
Styl sprzed 73 lat. Conajmniej!





Oświadczam więc z całą powagą:

Stanowisko prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej powinno mieć charakter honorowy. Prezes nie powinien otrzymywać innych pieniędzy jak tylko zwrot kosztów. Prezes powinien mieć zdolność honorową, środki własne i czas na sprawowanie funkcji. Powinien być otoczony Komitetem honorowym, a pensje powinno pobierać wyłącznie jego biuro. Prezes nie musi wyglądać jak pingwin, ale powinien się nosić z godnością.

Basta!





Respect Diversity (?)


Ponieważ sam nie odczuwam żadnego mechanicznego respektu wobec diversity jako zbioru wszystkiego, co się ode mnie różni, a szacunek mam wyłącznie dla człowieka, bez względu na kolor skóry, to nie rozumiem, co miałoby być przedmiotem tego respektu, który straszył w każdym kącie ekranu telewizyjnego podczas Euro 2012.
Chodziło być może dodatkowo (nie śmiem przypuszczać) o sodomitów i gomorytki, o transwestytów, feministki zimne i gorące, wyznawczynie i amatorki gender studies oraz przedstawicieli innych sekt długo- i krótkoterminowych.

Przeskoczę te wszystkie tutti-frutti i skupię się nad wyznawanym przez polityczną poprawność metysażem drużyn. Na razie obecności 50% kobiet w męskich drużynach jeszcze się nie wymaga, ale 1 co najmniej czarny wydaje się konieczny. Koloru jego skóry nie wolno ani zauważyć ani skwitować głosem czy gestem. Jak idiotom wiadomo, nie ma nic bardziej wstydliwego niż barwa i włosy człowieka - stąd każda widoczna reakcja jest ścigana policyjnie i prawnie.
Kiedy jedna baba drugiej babie mówi "jakoś kiepsko pani dzisiaj wygląda", żaden policjant pały nie wyciągnie, ale kiedy widownia zawoła "murzyn", to drży od zgorszenia FIFA i dygocze niezależne sądownictwo.

Jest to szczególnie zabawne podczas transmisji meczów bokserskich. Jeden wojownik jest na przykład biały jak fryzyjski Niemiec wyjęty z mąki, a drugi perfekcyjnie czarny w swoich partiach widocznych. I oto komentator, robiący w portki ze strachu przed posądzeniem o brak respektu wobec diversity, zaczyna bełkotać:

Rysuje się przewaga zielonych spodenek w niebieskie paski nad żółtą, co ja mówię, pomarańczową koszulką. Ale pomarańczowa koszulka wyprowadziła właśnie bardzo silny prawy prosty i niebieskie paski nakryły się zielonymi majtkami. Definitywnie, bo sędzia przestał liczyć, a pomarańczowa koszulka skacze do góry i wypluwa z ust ochraniacz, ukazując ząbki białe i drapieżne, Boże co ja mówię - jakie drapieżne, wyrzucą jak nic!


Zatrudniony przez obłudników hipokryta boi się śmiertelnie o posadę i nie wykrztusi z siebie, że Black odesłał białasa do Walhalli, albo odwrotnie - biały czarnego na sawannę, do lekkich słoni i ciężkich motyli.
Tak jakby, raz jeszcze, godność człowieka zawierała się w pigmentacji skóry.




 Nie sposób, na marginesie, nie zauważyć, że po mistrzostwo Europy sięgnęła drużyna bez najmniejszego widocznego diversity, oraz że wyjątkowo wcześnie odpadły te ekipy, które przyjechały na mistrzostwa z diversity aż napuchłymi.
 
Diversity, nawet jeśli umie kopać piłkę, często hymnu narodowego nie zna albo śpiewać nie chce, barwy kraju nie są jego barwami, a obiecana premia nie przekracza jego tygodniowego zarobku w klubie.





Stąd nauka jest dla żuka -
żuk na żonę żuka szuka!


Stąd nauka jest dla żuka, powtórzę za Brzechwą.
Ale co, jeśli żuk nie chce się przyznać, że jest żukiem?
Ze strachu albo dla pieniędzy?