Po opublikowaniu treści rozmowy Petera Seewalda z papieżem Benedyktem XVI wśród katolickich sprinterów o silnym głosie zawrzało. Mimo że Watykan wyartykułował uspokajające zapewnienia, doszło do rozdzierania szat, rwania i dzielenia włosów na czworo, po czym w ciągu jednej nocy, medialnie aktywni wierni wznieśli twierdzę, zadekretowali stan oblężenia i zamiast lać gorącą kaszę w jej obronie, jęli ogłaszać, że komendant nic nie powiedział, a jeśli powiedział, to co innego miał na myśli. Znaleźli się nawet tacy, którzy - nie śmiejąc rysować kółek na czole - na wszelki wypadek zawiesili palec wyżej oczu.
Jeśli chodzi o mnie, to najpierw się ucieszyłem (z natury wolę wierzyć, że kanarek nie uciekł, tylko się chowa w asparagusie), a następnie zastanowiłem. Wynik przemyśleń zakomunikuję bez ociągania się: moim zdaniem, papież Benedykt XVI najzupełniej świadomie wypuścił w katolicką stratosferę balon próbny. A teraz spodziewam się, że były Panzekardinal Ratzinger jak nikt będzie zdolny olśnić świat prawdziwym teologicznym Blitzkriegiem, którego szczegóły podam tak, jak je sobie wymarzyłem.
Ale po kolei.
Oto przeczytałem w sieci, że Kościół nie może zmienić nastawienia do antykoncepcji, skoro w Piśmie Świętym, i to w jednym z pierwszych jego fragmentów, jest wezwanie i zobowiązanie złożone przez Pana Boga na człowieka - "bądźcie płodni i rozmnażajcie się" (ks. dr Piotr Kieniewicz, MIC, cytowany na fronda.pl).
Nie tyle to zdanie, ile tak sformułowany fundament niechęci Kościoła do niekalendarzykowego podejścia do zagadnienia kształtu i liczebności własnej rodziny, uniósł mnie w powietrze. W zapale polemicznym, pod gorliwymi wpisami entuzjastów miłosnej gry wstępnej za pomocą termometru, wypaliłem opinię, że całe szczęście, że nigdzie w Biblii nie stoi "miejcie apetyt i pożywiajcie się", bo musiałbym pod groźbą grzechu ciężkiego bez przerwy jeść (przyznaję się bez tortur - użyłem wyrażenia "nażerać się").
Na jednym oddechu dodałem, że jeśli jakiś bałwan zarzuci mi bluźnierstwo, to niech mu mój epitet lekkim będzie oraz zacytowałem Jezusa "Gdybyście zrozumieli, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary, nie potępialibyście niewinnych." (Mt 12, 1-8).
Minął dzień i zdecydowałem się coś więcej napisać, a argumenty wymieszać z grzecznościami, które teoretycznie powinny mnie uchronić przed kamienowaniem.
Nie ulega wątpliwości, że za najwyższy autorytet powinniśmy mieć Pana Boga i wszystko, co od Niego bezpośrednio, w miarę pewną drogą, nadeszło. Żebyśmy jednak w każdej sprawie mogli się temu autorytetowi poddać, musielibyśmy najpierw przekaz pojąć, a następnie dokonać poprawnych rozumowań.
I tu natychmiast zaczyna ważyć ciężar naszej ograniczoności teologicznej, naszego braku obycia w kontekście historycznym i językowym, i - last but not least - ciężarek naszej niecierpliwości, charakterystycznej dla każdego amatora prawdy doraźnej i podręcznej. Jasne jest, że interpretujący Słowo Boże Kościół jest niezbędny i że bez niego błąd krążyłby wokół naszego biurka albo poduszki "niczym lew ryczący".
I tu natychmiast zaczyna ważyć ciężar naszej ograniczoności teologicznej, naszego braku obycia w kontekście historycznym i językowym, i - last but not least - ciężarek naszej niecierpliwości, charakterystycznej dla każdego amatora prawdy doraźnej i podręcznej. Jasne jest, że interpretujący Słowo Boże Kościół jest niezbędny i że bez niego błąd krążyłby wokół naszego biurka albo poduszki "niczym lew ryczący".
Czy w tej sytuacji, w razie wątpliwości na temat kościelnych zakazów i nakazów w sprawach moralności, mamy obowiązek noszenia kłódki na ustach, z kluczem przechowywanym na dnie studni? Czy może nam przyjść do głowy, że kolejni ludzie na stanowiskach najwyższych pasterzy mogliby się w jakimś punkcie pomylić albo wygodnie ulegać pokusie generalizowania?
Papieżom należy się wielki respekt. Tym bardziej, że stoją na czele struktury hierarchicznej, która bez posłuszeństwa nie potrwałaby dłużej niż Wieża Babel. Gdyby każda z owieczek uparła się przy własnej mapie pastwiska, to owczarnia rozlazłaby się w różnych kierunkach, jak krople deszczu na łysej głowie.
Z drugiej strony, Boskiej doskonałości nie posiada na Ziemi nikt ("najmniejszy w niebie jest większy od największego na Ziemi"), klauzula papieskiej nieomylności posłużyła w historii tylko raz i może warto od czasu do czasu coś duchowym zwierzchnikom podszepnąć. A czy nie zasługuje na szczególne wsparcie Benedykt XVI, który po swawolach poprzedników ma odwagę mówić "stop" i "są rzeczy do naprawienia".
Czyż nie jest w dodatku tak, że niektóre przekonania wydają sie co nieco staroświeckie? Na przykład to, że wszelkie intensywne napięcie w dolnej połowie ciała jest dziełem szatana! Kiedy już wiemy, że ekscytacja może pochodzić od hormonów i innych rytmicznych i asynchronicznych metabolizmów.
Czyż nie stwierdzono w przeszłości, że coś w Koperniku było z prawdy i że świat powstał nie 4+2=6 tysięcy lat temu, tylko znacznie wcześniej.
Czyli, że podczas ataku wyżej wymienionego napięcia, zamiast się tłuc biczem po plecach, należałoby raczej wziąć na uspokojenie, albo… bo ja wiem...
Przyjrzyjmy się teraz przedmiotowemu zjawisku, określanemu brutalnie jako "antykoncepcja", a jeszcze brutalniej - "prezerwatywa". Brutalnie, bo w istocie chodzi o możliwość przeżycia miłosnego bez myślenia o cenach pieluch, odżywek i podręczników szkolnych. Celibat nie gwarantuje w kwestii owego przeżycia szczególnego obiektywizmu - raz, że ono w celibacie nie istnieje albo jest rzadkie, a dwa - że celibat oznacza obserwację zjawiska z wysokości tak dużej, że obraz jest rozmazany jak najniższy rząd liter na tablicy okulisty.
A ciągnąca się od wieków sprawa Onana spojrzenie na sprawę mąci do reszty. Co było aferą Izraelitów, logicznie skoncentrowanych na narodowej reprodukcji, w dzisiejszym kontekście swoją rolę gra, ale więcej ściąga suflerów niż tłumów. Wśród suflerów wyróżniają się ci liczni duchowni i nieliczni świeccy, którzy są przekonani, że dygotanie ze strachu przed ciążą albo zaciskanie zębów i nóg - jest czynnikiem unoszących w niebo uczucia i poczucie odpowiedzialności. Co się z pewnością zdarza, ale dla milionów katolików jest zupełnie inaczej. I to nie tylko dla tych prostych i zapracowanych, którzy na dźwięk "teologii ciała" i innych kawałków, wymyślonych przez duchowych mandarynów, pukają się w czoło i rozglądają za najbliższym kioskiem, żeby w swoim życiu małżeńskim nie musieć podlegać biologicznemu budzikowi, który w boskim zamiarze miał oszczędzać kobietę i rodzinne finanse, a trafił w ręce dyrekcji.
Myślę, że mądry Papież Benedykt XVI zorientował się, że pobocza dróg, którymi porusza się purpurowa hierarchia, są pełne katolików martwych lub zobojętniałych, i że wkrótce w instytucjonalnym Kościele pozostaną tylko "mierni, bierni ale wierni", kółka parafialnych dewotek, lingwiści bełkotliwi, uzdrawiacze-popychacze i kupa religijnych dewiantów od różnych odnów, niefrasobliwie zaakceptowana przez wysokie kościelne władze w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Nawet katolewacy się zabiorą, żeby za swoje rozleniwione miliony cierpieć gdzie indziej.
Na Zachodzie obraz ten nabrał już soczystych barw. A i w Polsce trzeba by chodzić z zamkniętymi oczami, żeby dobrze zaawansowanego szkicu nie widzieć.
Nie lubię terminu "aggiornamento" i za mądrymi ludźmi uważam, że "to nie Kościół ma się dostosowywać do świata, tylko odwrotnie". Jednocześnie jednak twierdzę, że Kościół ma obowiązek obserwowania rzeczywistości i przewietrzania niektórych swoich pomieszczeń bez okien.
Jak właśnie to, w którym pleśnieją doktryny dotyczące ludzkiej miłości. Na głównej ścianie wisi tam maczuga z napisem "grzech ciężki" i służy do walenia po wszystkim, co niebezpiecznie podrażnia celibat i niepożądane w nim, choć nieuniknione pasje, pulsacje, marzenia, wyobrażenia, fantazmy, sublimacje, flażelacje i różne kolorowe ważki, latające tak wysoko, że mogą stamtąd inspirować jedynie natchnione teksty, które są potem w stanie zachwycić religijne estetki i estetów, po fizycznym i psychicznym klimakterium.
Jest więc bardzo prawdopodobne, że mądry Papież Benedykt XVI wysłał w sprawie "prezerwatyw", a w rzeczywistości - w sprawie rehabilitacji rozumu w życiu rodzinnym i małżeńskim - swój sygnał i obecnie przygląda się reakcjom.
Antychryst nie zawiódł i radośnie zawył. Tak jednak fałszywie, że wystarczy nie zwracać na niego uwagi.
Prawdziwa histeria ujawniła się w szeregach "katolickich".
Co za piękna i zapewne pierwsza w tym wieku okazja, żeby zobaczyć, jak licznie reprezentowani są w szyku faryzeusze, dewoci bardziej papiescy od Papieża, liczne zaprzęgi psów ogrodnika, dziwnie nerwowe Katony, dumne ze swego dotychczasowego posłuszeństwa, etc. etc.
A tymczasem … czy nie byłoby rzeczą pilną i pożyteczną, żeby najwyższe instancje duchowe Kościoła odważyły się na remont budynku z szóstym przykazaniem. Przykazanie to brzmi "Nie cudzołóż", a stało się worem, do którego obok "cudzych łóż" wrzucono wszystko, co dotyczy małżeństw, a co tak niepokoi bezżennych, jak drażniłaby Szymona Słupnika restauracja z wyszynkiem zainstalowana u podnóża słupa.
A przecież nie znaczyłoby to, że jedzenie i picie jest samo w sobie naganne.
A przecież nie znaczyłoby to, że jedzenie i picie jest samo w sobie naganne.
Pan Bóg upoważnił nas nie tylko do najwyższej wzniosłości, ale również do wielu stopni pośrednich, zgodnie z właściwościami ciała i duszy. Takim stopniem pośrednim jest miłość w swoim aspekcie fizycznym. Warto pracować nad urodą jej blasków, bo potrafią być one w małżeństwie źródłem radosnej euforii i najlepszym środkiem terapeutycznym na wszelkie trudności, od bólu egzystencjalnego do bólu zęba.
A potomstwu gwarantować atmosferę słonecznego poranka z lodami pistacjowymi.
Nie mogę na koniec nie wyznać, że w czasie zapisywania tych moich przemyśleń, nie raz potarłem sobie czoło, z góry zmartwiony ewentualnymi zarzutami nieuctwa, braku pokory i uszu zbytnio wychylonych w kierunku szatańskich podszeptów.
Śpieszę zapewnić, że w rzeczywistości jaśnieję od dobrych intencji i że w takich właśnie intencjach pisałem.
Patykiem po piasku pisałem.
Wiatr rozwieje litery.
Gdzie je zaniesie....