Kiedy Stanisław Michalkiewicz mówi, że Gazeta Wyborcza to gazeta robiona przez półinteligentów dla ćwierćinteligentów, to opinia ta nie tylko satysfakcjonuje i rozwesela, ale zarazem wprowadza w stan głębokiej refleksji nad wiecznością, w której od samego początku obowiązuje reguła, że byle brednia, jeśli tylko spada zgodnie z medialną grawitacją, znajduje posłuszne uszy w liczbie budzącej zdumienie i zgrozę.
Pierwsze media miały zasięg skromny, bo ile mózgów można zarazić, rycząc z gałęzi!
Później było już tylko gorzej: od Homera z lirą... do redaktora M. z internetem.
A wynalazek druku?
Współczesne media elektroniczne znakomicie wypełniają swoje zadania w dziedzinie terroru intelektualnego - prawie wszystkie szkodliwe idee powstały jednak w epoce druku. W tym sensie, osiągnięcia internetu i jego pochodnych (czatów, blogów, for, etc.) są w porównaniu z bękartami po Gutenbergu prawie żadne i poza zaganianiem kur do kurników, służą wyłącznie do wymiany jednych bla-bla na inne.
Rozgarnijmy więc trochę sierść bestii tam, gdzie jest najpaskudniejsza, w rejonach drukowanych. Czyż nie stamtąd wzięły się opowiastki o Inkwizycji, Średniowieczu, katolikach z zapałkami przy tysiącach stosów, dziewictwie etycznym hugenotów przed Nocą Św. Bartłomieja i inne, równie niewinne, obowiązujące w "historii stosowanej" i w prawie każdej edukacji narodowej, pilnie strzeżonej zarówno przez Dzieci Wdowy, jak i dzieci Hirama?
Jedną z takich opowiastek jest Baśń o Transmisji Grecji do Europy przez Islam. Zapytajcie o nią byle półinteligenta pracującego dla ćwierćinteligentów.
W tej samej kwestii, Anatol France, popisał się niegdyś następująco:
"Monsieur Dubois, profesor gramatyki, zadał Pani Nozière pytanie, który dzień w historii Francji był najbardziej szkodliwy.Ekshumacja Anatola F. z zamiarem obwożenia jego truchła po jarmarkach dla historyków, byłaby niedopuszczalna ze wszystkich możliwych powodów, ale świadomość, że autor namaszczonego głupstwa pozostaje głupcem bez względu na komisję ds. namaszczeń, przynosi ulgę.
Madame Nozière nie wiedziała.
Tym dniem był, powiedział Pan Dubois, dzień bitwy pod Poitiers, kiedy to, w roku 732, wiedza, sztuka i cywilizacja arabska musiała się wycofać przed francuskim barbarzyństwem".
A dodatkowo, sprawia przyjemność, kiedy się czyta rozważania Joëla Prieura, mojego ulubionego krytyka, pisującego w często cytowanym przeze mnie francuskim tygodniku prawicowym Minute, na temat książki Sylvaina Gouguenheima "Aristote au mont Saint-Michel : Les racines grecques de l'Europe chrétienne" ("Arystoteles na Mont Saint-Michel: Greckie korzenie chrześcijańskiej Europy").
Samej książki jeszcze nie przeczytałem, ale podzielenie się uwagami Prieura stanowi dla mnie pokusę nie do odparcia.
Praca Gouguenheima (można wymawiać jego nazwisko "Gugenem", z akcentem na ostatniej sylabie), profesora Ecole normale supérieure, jest bestsellerem, a nienawiść uniwersyteckich kacyków tylko jej wagę podnosi. Filozof Alain De Libera nazwał ją "islamofobią naukową". A poniósł postępowego filozofa fakt, że Gouguenheim, posługując się nowymi argumentami, wykazał, że Zachód (a więc i my, Polacy - przyp. R.) nie potrzebował pośrednictwa islamu w przyswojeniu sobie intelektualnego dorobku cywilizacji greckiej.
Sukces ksiązki wśród tzw. szerokiej publiczności jest tak wielki, że ogół historyków, nieprzyzwyczajony do powodzenia na zewnątrz własnego zamkniętego środowiska, jak rzadką minę zrobił, tak ją - jak rictus -trzyma.
A tymczasem, zarówno specjalista, jak i byle anonimowa ofiara politycznej poprawności, może się dowiedzieć, że wpływ islamu na rozwój kultury Zachodu był "czysto andegdotyczny" i że ta konstatacja nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek islamofobią, a jest wyłącznie wyrazem prawdy, nieskłonnej wiecznie zginać grzbiet przed ideologią dominującą (czyż trzeba powtarzać, że "historia, to polityka skierowana wstecz"?).
Można się z tej książki przy okazji dowiedzieć, że na przykład Templariusze mieli niewiele wspólnego z duchem świeckiego rycerstwa, obowiązującym w XII wieku, a stanowili pierwszą w Średniowieczu armię zawodową, samą wojnę pojmując jako rzecz "poważną", wymagającą nie rycerskich gestów, tylko skuteczności. Wygląda na to, że gdyby Templariuszy przenieść w nasze czasy, to nad Konwencję Genewską przedkładaliby zasadę "cel uświęca środki".
Joël Prieur podkreśla, że "Aristote au mont Saint-Michel : Les racines grecques de l'Europe chrétienne" nie stanowi magazynu z historycznymi ciekawostkami; przeciwnie - właściwe Gouguenheimowi wyczucie syntezy pozwoliło mu rzucić na Średniowiecze światło tak silne, że przeciętny czytelnik, bez wymaganego w innych okolicznościach wysiłku, może ujrzeć pozostawione przez historię pejzaże wprost zdumiewające.
Tym większe jest moje marzenie - żeby znalazło się w Polsce wydawnictwo z wyobraźnią, zdolne do akcji.
Natychmiastowej.
Wszak wieprzów nie brakuje, ale perły są rzadkie.
Rozpuszczalnik